33. Maraton Wrocławski

Po majowym Maratonie Opolskim plan był prosty. Czułem się mocny i wiedziałem, że przy odpowiednim rozbieganiu jestem w stanie poprawić wynik jeszcze w tym roku. Postanowiłem więc za dużo nie kombinować z treningiem, który dawał rezultaty i dalej łoić tempo progowe, a jedynie zwiększyć tygodniowy kilometraż, bo zawsze czułem, że brakuje mi w nogach (i głowie) dystansu. Chciałem zakończyć przynajmniej parę tygodni z kilometrażem nabieganym wyraźnie ponad stówę. Wiedziałem, że jeżeli to się uda, to we Wrocławiu będę mógł walczyć o nową życiówkę.

Plany planami, ale my – amatorzy musimy dostosować bieganie do codziennych obowiązków, a nie odwrotnie, dlatego nie zawsze udaje się wypełnić treningowe założenia. Przez wakacje z mojego kilometrażu pozostały szczątki, a mocne biegi progowe przekształciły się co najwyżej w fartlek. Cóż, co robić… Bycie amatorem ma jednak taki plus, że bez problemu możemy schować stoper do kieszeni i po prostu cieszyć się bieganiem i nie przejmować formą, która leci na łeb na szyję. W końcu nikt, oprócz nas samych, nie rozlicza nas na mecie.

Do tego po drodze, w drugiej połowie sierpnia, przyplątała się jakaś kontuzja, nie-kontuzja… ból w lewym udzie, który na zawodach, chyba pod wpływem adrenaliny, schodził na dalszy plan, ale na treningach dawał w kość. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mając w perspektywie zbliżający się coraz większymi krokami maraton, zdecydowałem się na wizytę u fizjoterapeuty, który z owego bólu niewiele sobie zrobił, ale zidentyfikował kilka słabych obszarów, nad którymi teraz pracujemy. Sam trochę sobie się dziwię, że to piszę, ale… polecam wizytę u dobrego fizjoterapeuty nawet jeżeli aktualnie nic wam nie dolega. Obiektywnie oceni on wasz organizm i podpowie nad czym i jak pracować.

Ja jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tą akcją i ochoczo odrabiam wszystkie zadane ćwiczenia. Finansowo, wiadomo przecież, że kasa nie jest tutaj bez znaczenia, też nie wychodzi to najgorzej. Wizytę odbywam raz na 2-4 tygodnie i wtedy oceniamy postępy i zostają mi „przepisane” kolejne ćwiczenia. Koszt wizyty to 50 zł, więc jest znośnie, jeżeli mówimy o uniknięciu kontuzji w przyszłości i być może urwaniu trochę z życiówek 😉 Ale wróćmy do tematu…

W niedzielny poranek jechałem do Wrocławia z żoną i rodzicami nie do końca pewien jaki mam na ten bieg plan. Z jednej strony noga trochę mnie niepokoiła, ale liczyłem na to, że atmosfera startu ją uciszy, a z drugiej miałem świadomość, że forma daleka jest od optymalnej. Tempo jako takie mnie nie przerażało, ale brak długich wybiegań mógł boleśnie o sobie dać znać za półmetkiem.

33. PKO Wrocław Maraton

Stanąłem więc na starcie za zającem na 3:30, a kiedy obejrzałem się za siebie kilkutysięczny tłum biegaczy robił oszałamiające wrażenie. Odliczanie i start. Ciary! Po prostu. Niesamowite emocje, które sprawiają, że rwiesz do przodu.

Jednak pierwsze kilometry, które leci się na tych emocjach, szybko mijają i chociaż otacza cię tłum biegaczy, to zostajesz sam na sam z trasą. Pierwsza dyszka pyknęła dosyć sprawnie, chociaż było mi dosyć duszno. Po kieszeniach poupychane cztery żele z planem wciągnięcia na 11, 21, 31 i koło 36 kilometra. W dłoni bidon 250 ml z napojem izotonicznym ALE.

33. PKO Wrocław Maraton

Trochę dziwnie mi się biegnie w takim tłumie. Nie jestem przyzwyczajony do taki startów, gdzie ciągle biegnie się dosłownie ramię w ramię z innymi biegaczami, ale w sumie jest fajnie.

Okolice 15 km to pierwszy kryzys… Wiem, nie jest dobrze. Jeżeli kryzys dopada już na -nastym kilometrze, to znaczy, że będzie ciężko. Był to chyba jednak dołek bardziej psychiczny niż fizyczny, który szybko udało mi się zdusić. Tak mi się wydaje, chociaż może decyzje, które później podejmowałem były po trosze dyktowane tym właśnie „cieniem”.

Wiedziałem już, po prostu wiedziałem, że nie dobiegnę do mety z grupą na 3:30. Mój cel na teraz, to było trzymać się ich jak najdłużej. Do 20 km, do półmetka, do 25, do 30… ale tak dobrze niestety nie było.

Do półmetka jeszcze dobiłem, ale później robiło się coraz ciężej. Dociągnąłem jeszcze do 25 km i odpuściłem. Postanowiłem już zwolnić, co miałem nadzieję, że pozwoli mi dotrzeć do mety w lepszym czasie niż gdybym męczył za grupą na 3:30 jeszcze przez parę kilometrów.

Na domiar złego buty, które wybrałem na ten bieg, czyli Adidas Adizero Adios Energy Boost zaczęły mocno dawać mi w kość. Po 20 km lewy but zaczął uciskać w okolicach przodostopia jakby był w środku kamień (oczywiście nie było). Przez chwilę myślałem nawet o zejściu z trasy, bo nie sądziłem, że dobiegnę w tym bucie. Momentami nie czułem wręcz lewej stopy. Po pewnym czasie zacząłem jednak lądować odrobinę inaczej i ból stał się do zniesienia.

I tak oto rozpoczęło się powolne odliczanie kilometrów. Na szczęście do trzydziestki, która dla mnie jest swego rodzaju pozytywną psychiczną granicą było już blisko. Kilka razy przechodziłem na chwilę do marszu, żeby złapać oddech, ale również dać obolałej stopie chwilę wytchnienia. Wiem, że niektórzy nie uznają marszu, ale jestem przekonany, że jeżeli chodzi o końcowy wynik, to wyszło mi to na dobre.

33. PKO Wrocław Maraton

Za 30 km zresztą wróciły mi trochę siły i biegło się lepiej. Niemniej było mi duszno i ciągle strasznie chciało mi się pić. W Opolu opróżniłem tylko bidon, na końcówce wypiłem trochę Coli, a po drodze kilka łyków wody na punktach. Tutaj zaś praktycznie na każdym punkcie opróżniałem dwa kubki izo lub wody i ciągle czułem pragnienie! Później starałem się już ograniczać, ponieważ czułem, że mam zalany żołądek. Piłem sporo, odpuściłem za to żele i dwa z czterech przytargałem na metę.

Finisz alejką przy Stadionie Olimpijskim i meta. Czas 3:50:13 jest daleki od życiówki, ale i tak cieszę się, że zmieściłem się w czterech godzinach 😛 Najlepsze jest to, że na mecie nie odczuwałem nawet tak wielkiego zmęczenia, jak można by się spodziewać. Stopa bolała i udo teraz doszło do głosu, ale zmęczenie nie aż tak wielkie.

Z kwestii technicznych chciałbym powiedzieć jeszcze kilka słów o trasie, która w moim odczuciu nie była zbyt atrakcyjna. Wiem, że poprowadzenie trasy maratonu to arcytrudne zadanie i nie można sobie pozwolić na całkowity paraliż miasta, ale jeżeli mam napisać obiektywną opinię, to momentami było po prostu nudno. Szczególnie pierwsza połowa i długi odcinek drogą szybkiego ruchu (albo czymś w tym stylu), to spore wyzwanie dla psychiki. Fragmenty przez osiedla, których nazw nie znam, też jakoś się ciągnęły… Dopiero za półmetkiem zaczęło się robić ciekawie, ale wtedy już trudy biegu nie pozwalały mi doceniać krajobrazu.

Skoro jesteśmy już przy kwestiach technicznych, to trzeba również uczciwie powiedzieć, że pod względem organizacji nie ma się do czego przyczepić. Organizacja startu, punktów odżywczych i mety bez zarzutu. No i parking! Duży, obok biura zawodów i darmowy. Za parking ogromny plus 🙂

Podsumowując, cieszę się, że mimo wątpliwości zdecydowałem się na bieg, ponieważ taka duża impreza to niesamowite przeżycie – szczególnie start. Pomimo trudów biegło mi się całkiem przyjemnie, tzn. potrafiłem czerpać z tego biegu przyjemność, a to jest przecież najważniejsze.

W tym roku mam zaplanowanych jeszcze kilka startów, ale to już czysty FUN bez żadnego parcia na wynik. Trzeba znowu ułożyć sobie konkretny plan działania, solidnie przepracować zimę, a na wiosnę będzie można walczyć o wyniki!

5 myśli na temat “33. Maraton Wrocławski

  1. To racja organizacja pko wrocław maratonn była bardzo dobra! ja akurat trochę źle stanąłem przed tym i coś mi chrupnęło w kostce, ale jakoś dotarłem do mety 😉

  2. Nie byłem na maratonie Wrocławskim ale widzę, że mam czego żałować 😉 Jeżeli organizacja była ok to naprawdę zazdroszczę, bo to element, który często leży przy takich wydarzeniach 🙂

Dodaj komentarz